mother!

null

mother!

reż. Darren Aronofsky

Wielu do Wenecji przyjechało właśnie zobaczyć ten, a nie inne filmy. Aronofsky, trzy lata po nieudanym Noe: Wybrany przez Boga, powraca tytułem bliższym horrorowi, choć o konwencjonalnym kinie gatunku u tego twórcy nie może być mowy. Co wcale nie znaczy, że reżyser stracił zainteresowanie wiarą i jej różnymi aspektami. mother! głęboko utkany jest wieloma religijnymi odwołaniami, nawiązuje również do kultury, sztuki i innych produkcji w tym stylu. Ten gęsty i mroczny jak smoła film interpretować będziemy jeszcze na długo po premierze. Spróbujmy za to na gorąco zrozumieć, o co do końca twórcy Czarnego łabędzia chodzi.

null

mother! zaczyna się od ujęcia płonącej kobiety, a następnie kryształu umieszczanego w specjalnym uchwycie w zniszczonym domu przez mężczyznę. Magiczna siła tego kamienia odnawia budynek, który spod zgliszczy znów nabiera kształtów. Trafiamy do sypialni, gdzie pod prześcieradłem widzimy sylwetkę kobiety, która właśnie się budzi i krzyczy „Baby?”. Słowo te ma dwa znaczenia – może chodzić o dziecko, albo o ukochanego – i w tym przypadku nie mamy wątpliwości, że postać określona w napisach jako „matka” (Jennifer Lawrence), szuka w ogromnym, skrzypiącym domu swojego męża. „On” (Javier Bardem) jest uznanym poetą i pisarzem, borykającym się z kryzysem twórczym. Mieszkają na zupełnym pustkowiu, pośród zielonych traw, bez drogi dojazdowej, sąsiadów i zasięgu telefonów komórkowych. „Matka” pracuje nad wykończeniem ich posiadłości, on próbuje tworzyć. Wieczorem do drzwi puka niespodziewany gość – „mężczyzna” (Ed Harris) szukał hotelu, a trafił przypadkiem do nich. „On” postanawia go ugościć na noc, mino zrozumiałego sprzeciwu „matki”. Po chwili panowie rozmawiają jak starzy znajomi, upijają się wspólnie, kończąc wieczór z „człowiekiem” wymiotującym do toalety. Następnego dnia do drzwi zawitają kolejni goście: żona „mężczyzny” (kradnąca każdą scenę Michelle Pfeiffer), seksowna i arogancka, namawiająca „matkę” na danie mężowi dziecka, oraz ich synowie (Brian Gleeson i Domhnall Gleeson), wpadający z pretensjami dotyczącymi zostawionego im spadku. Bijatyka pomiędzy rodzeństwem kończy się śmiertelnym ranieniem jednego z nich. Koszmar dziejący się na oczach „matki” wydaje się nie mieć końca. A to dopiero początek.

null

Aronofsky bardzo umiejętnie korzysta z wizualnych i dźwiękowych elementów metafizycznego horroru oraz motywu nawiedzonego domu. Każda z postaci ma w sobie coś mrocznego, co będzie manifestowało się oszpeconym ciałem, chorobą, perwersją czy przemocą. Pojawiają się nawiązania do Lśnienia Kubricka oraz Dziecka Rosemary Polańskiego. Zdarzenia, rozgrywające się w domu bohaterów, są niczym koszmar, z którego nie można się obudzić. Atmosfera robi się coraz bardziej gęsta, napływu ludzi nie można zatrzymać, sytuacja wymyka się spod kontroli. W pewnym momencie przez dom przetaczają się wojny, protesty, zamienia się w więzienie, schron i kościół. Sam budynek natomiast został wyposażony we wszelkiego atrybuty żywego organizmu: podłogi skrzypią, rury dzwonią, deski w podłodze mają krwawiącą ranę w kształcie waginy – dom zdaje się oddychać, wibrować i cierpieć na równi z tytułową bohaterką. Jennifer Lawrence radzi sobie znakomicie – ma w sobie nieskazitelną niewinność i naiwność, która pozwala lepiej zrozumieć motywację jej postaci. Pomagają również zdjęcia – ich lwia część nakręcona jest z jej perspektywy. Oczywiście, pod płaszczykiem straszącego (kilkukrotnie bardzo skutecznie) filmu skrywa się pełna znaczeń i odwołań warstwa. Próba jej odszyfrowania może okazać się conajmniej karkołomna. Ale spróbujmy.

null

Z jednej strony mother! jest opowieścią o ślepej miłości i oddaniu. Bohaterka na plakacie promocyjnym dosłownie oddaje partnerowi serce. „On” bardziej niż w nią, zapatrzony jest sam w siebie – za grzech pychy (kolejny trop) przyjdzie mu słono zapłacić. Bohater grany przez Bardema odblokowuje się dopiero po kontakcie z innymi ludźmi, czerpie z nich inspiracje, którą oddaje od razu swoim wielbicielom – tu pojawia się motyw fanatyzmu, religii i bezwarunkowego oddania swojemu przywódcy. Są odwołania do totalitaryzmu, wojny z terrorystami, konfliktów zbrojnych. Pojawiają się odniesienia do historii biblijnych, jak do konfliktu Kaina z Ablem czy raju Adama i Ewy, który rozpada się zaproszeniu do niego szatana. W drugiej części film nawiązuje do Nowego Testamentu, mesjasza, przebaczenia za grzechy, wracając do sprawdzonej, dobrej, starotestamentowej kary. Natomiast cała opowieść ubrana jest w pewną cykliczność, która dominuje w przyrodzie. W ten sposób interpretować można „matkę” jako Gaję lub Ziemię, która wbrew niszczącej sile człowieka potrafi się odradzać. Uff…

Po zebraniu powyższych myśli można odnieść wrażenie, że w tym dwugodzinnym tytule Darren Aronofsky postanowił zawrzeć wszystkie swoje fobie i motywy z poprzednich produkcji. W pewnym momencie jest od tego tak gęsto, że materiał przerasta opowieść i niczym filmowy budynek zaczyna istnieć własnym życiem. Rozbuchana treść i forma rozsadzają jakiekolwiek znane ramy gatunku filmowego, co jest plusem. Bez wątpienia mother! jest przedsięwzięciem ambitnym, nietuzinkowym, ale momentami popadającym w pretensjonalność. Twórca dał się ponieść własnej pysze, wierze w nieomylność, przez co naraził się niezrozumienie, momentami na niezamierzoną śmieszność. Odbiorcy jego filmu wyjdą z kina oczarowani i oświeceni lub zdezorientowani i zirytowani. Dla kina jako sztuki wiadomość to znakomita. Nie ma nic gorszego jak produkcja, która pozostawia widza obojętnym. O mother! dyskutować się będzie jeszcze bardzo długo.

PS. Poniższą ocenę proszę potraktować bardziej niż zazwyczaj subiektywnie.

Ocena: 8/10

Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com.

Up ↑